To ostatni post bez związku z wakacjami; porządki z przeszłością; kilka zdjęć co pokazują Cheung Chau - wyspę na której mieszkam. Niestety dla mej mamy znów mnie nie ma na żadneym ze zdjęć.
Tydzień przed wyjazdem nastąpiła przeprowadzka i choć odbyła się sprawnie to jednak wyjeżdżając pozostawiłem dom anglikowi Stevowi w lekkiej rozsypce. Już podróżując znalazła się współlokatorka ekscentryczna aktorka z tetru dziecięcego, nie bardzo się przejmowałem kim ona jest bo i tak przez najbliższa 2 miesiące miał się tym wszystkim zajmować Steve, a mnie nie zależało na płaceniu czynszu za w sumie pusty dom. Przeprowadzka owa rozbiła jeden dom na 2. Wcześniej mieszkałem z Philipem i Catherine obecnie mieliśmy mieszkać w jednym mieszkaniu z osobnymi wejściami, oni na górze ja na dole - papużki nierozłączki. Wydaje mi się obecnie, że system ten działa sprawnie i może nawet paradoksalnei mamy większą ochotę się spotykać niż poprzednio. Patrząc na zdjęcia przypomina mi się jedna prawda, która wyszła na jaw - duża ilość przedmiotów, które już nagromadziłem, co w perspektywie dalszego podróżowania po świecie będzię uciążliwością choć patrząc inaczje - możliwością zarobku.
A oto kot Bartholomeo (czarny), choć chyba wciąż nie wołamy go żadnym imieniem. Mieszka z nami, sypia i miauczy w sumie nic specjalnego jak na kota choć wiadomo, że opowieści na jego temat jest mnóstwo.
Ale się ostatnio obijam. No cóż :) przez 2 ostatnie tygodnie odpoczywałem od wcześniejszego nawału pracy - w jednym i drugim przypadku nie miałem ochoty dotykać komputera po pracy. Trochę temu Filip wyciął Bruca Lee i namalowaliśmy sobie na balkonie. Klinknąć trza na tytuł, a połączenie ze zdjęciami zostanie ustalone. Trzeba być pasożytem skoro się chce odpoczywać.
Droga do tyry nie należy do najbardziej wzruszająch momentów życia, dla niektórych, szczególnie w poniedziałek to raczej mękka. Podróż statkiem niemniej różni się od metra w kilku istotnych punktach...
When the bride's veil is throwing shadows on the mountains pics The landscape is fading into the darkness, But whenever the juice of hope is touching my lips The beauty of the surrounding is shimmering against the will of the night.
Z nudów i z Filipem, co wielkim poetą był, pisaliśmy te słowa na cześć panienki z dużym tyłkiem co nam zasłaniała widoki w oknie stając się tym samym naszym głównym pejzażem.
A więc wreszcie odbyła się prapetówka. Hucznie, iligancko i ze szykiem. Niewiele z niej zdjęć za to wspomnień trochę. Gdzieś koło 11h już na spokojnym kroku marynarza udaliśmy się pograć w piłkę nożną. Pech chciał, że na boisku grali lokalni kolesie, zaproponowaliśmy im mecz licząc na to, że się dostosują do naszego poziomu - nic z tego. Po godzinie myślałem, że wypluję płuca...Coś dla ciała i coś dla duszy powiadają mądrzy ludzie choć w odwrotnej kolejności. Niewielką grupą tym razem poszliśmy z Kiną, Snejkiem i Alexandrem oraz przez jakiś czas do póki się nie zgubili ze Stevem, jego niedoszłą dziewczyną i moim rowerem, na cmentarz. Była pełnia i dzięki niej mogliśmy iść przez las co prowadził do celu. Magicznie.
Z samej imprezy na plaży zdjęć brak, za ciemno. Koło 4h wróciliśmy do miasta i lokalni oświadczyli, że trzeba cosik wszamać - przypomniało mi się drałowanie na berze i jedzenie knyszy :) I nastał poranek, a każdy chomik do swej dziupli powędrował. Dla mnie i Filipa po wszystkim jeszcze pozostało powrócić do domu. Wybór jest niewielki o tej porze 24h15, 1h30, 4h10 oraz 6h30. W pewnym sensie ustala to jakość imprezy: kolacja, spotkanie towarzyskie, potańcówka, po bandzie :) Ostatecznie było po bandzie. Obejrzeliśmy wschód słońca i trochę kotów od bieli do czerni.
W sumie to nie do końca w porządku porównywać krajobrazy miejskie z widokiem od strony morza, podkręcony kontrast, który niemniej odpowiada temu co odczuwam. Obecnie jeżdżę i jest to również Filipa odczucie, do miasta niczym średniowieczny rolnik na targ. Tłok i hałas nie denerwują. Może nawet tego się spodziewam, zobaczyć wesołe miasteczko, żonglerów, stańczyków, pana o trzech rękach i bardzo groźnego brunatnego misia co stać na dwuch łapach potrafi, potem sprzedać co mam i wrócić do domu po wszystkim, usiąść na balkonie i nasłuchiwać żab.
Lubię patrzeć na wir wody za promem. Wygląda to jak gotująca się strawa w dużym kotle albo chmury. Potem patrzę dalej i widzę ślad; fizyczny znak drogi przebytej. Byłem tam przed chwilą. Płynięcie statkiem daje przyjemność pozostawiania, nie znika się jak w metrze.